Temat pokazywania tyłka na Instagramie, czy w ogóle w Internecie był już chyba poruszany setki razy. Będzie sto pierwszy.
Dlaczego tego nie robię? Dlaczego nie siadam na ekranie swojego telefonu, nie robię zdjęcia (prawie nagich) pośladków i nie wrzucam na Insta, z komentarzem, że to przecież efekt mojej pracy i treningów, moja wizytówka? Z pewnością miałbym więcej obserwujących, lajków czy komentarzy.
Nie wykluczone, że mi się oberwie za ten tekst. Trudno. Mam to wiecie gdzie? No właśnie…
Jestem staroświecka. Ktoś by mógł zapytać, w jakim ja świecie żyję? Ano w swoim, w takim jaki sobie stworzyłam. Jestem zadowolona ze swojego ciała, z intelektu z resztą też. To wspaniałe, że tyle potrafi, jak się zmienia, jak reaguje na bodźce (zarówno ciało jaki i umysł). Jednak nie mam potrzeby pokazywania tyłka, czy biustu naturalnych (małych) rozmiarów, robienia dziubka z wąskich i niemedialnych totalnie ust, eksponowania bardziej odkrytego niż zakrytego ciała. Ktoś powie: “Zazdrosna”. Niech sobie gada. Dla mnie to coś innego – gust, dobry smak, estetyka, skromność.
Uważam, że mądry człowiek wie gdzie i kiedy się rozebrać.
Moje życie to nie super gładkie ciało, ani garderoba większa niż niejeden pokój w przeciętnym mieszkaniu. Nie śpię do 11, choć czasem bardzo bym chciała. Mam większe zmartwienia niż to, którą kieckę na siebie dziś włożę. Nie chodzę z mężem do restauracji na wielkie śniadanie o godzinie 14, a wrzucając zdjęcie na Instagram nie piszę “skromnie”, że tyle potrafię zjeść. Czasem na ciele pojawi się włos tam, gdzie nie powinien, a na koszulce plama, tylko dlatego, że mój czteroletni syn postanowił wytrzeć o mnie nos, mówiąc, że miał gila. W lodówce mam normalne jedzenie, a nie batoniki, ciasteczka, kawior i szampana. Mimo, iż nie jem mięsa, moje dziecko uwielbia parówki i białe bułki. Do tego wszystkiego, jeśli tylko miałoby ochotę dostałoby hot – doga na stacji benzynowej. O zgrozo. W domu często mam nieporządek, a pranie nigdy się nie kończy.
Narzekam i jestem sfrustrowana? Nie. Jestem szczęśliwa, nawet bardzo. Mam cudowną rodzinę, spełniam siebie i swoje marzenia. Wyglądam też całkiem nieźle. Do tego jestem realistką, nie daję się (już) zwariować w dzisiejszym świecie mediów społecznościowych.
Przeszłam przez różne etapy. Był też taki kiedy totalnie poddałam się panującej “fali”. Jeśli baton, to tylko ten od znanej pani (jak zjem ich odpowiednio dużo, na pewno będę wyglądać tak jak ona!). Jeśli woda to tylko ta reklamowana, bo przecież pić kranówę to obciach. Jednak w pewnym momencie się ocknęłam, stuknęłam w głowę zaczęłam doceniać to co mam, iść własną ścieżką czasem też pod prąd. Już nie chcę być kimś innym. Chcę być sobą, bo uważam (tak, powiem to głośno) że jestem fajna.
Pewne treści pokazywane przez znane lub mniej znane osoby po prostu do mnie nie przemawiają. Dlaczego trenerka-celebryta, zakłada, że jest mi źle w miejscu, w którym jestem, nazywając mnie przy tym słodko “misiem miętowym” (co to w ogóle za określenie)? Jaki ze mnie miś, w dodatku miętowy? Jestem kobietą, matką, żoną, przyjaciółką, córką, siostrą. Nie żadnym misiem, może jeszcze takim z mokrym noskiem, przebranym w plusową piżamę jednorożca???
Pani celebrytka pręży się i wygina śmiało ciało, a pod zdjęciem z wakacji za miliony monet pisze, że ja też mogę być tam gdzie ona? Wystarczy tylko chcieć. A może ja nie chcę być tam gdzie ona? Uważam, że moje zwykłe życie jest super. Różnica jest jednak taka, że “zwykłe” życie się nie sprzedaje.
Jeśli goły tyłek, to dziś wizytówka, to co będzie dalej? Dokąd zmierzamy? Może za chwilę w ten zgrabny tyłek włożymy sobie telefon, tylko po to żeby pokazać jakie mamy bogate wnętrze?
Dbajcie o siebie aktywnie i nie dajcie się zwariować.